Archive for sierpnia 2013

wtorek, 20 sierpnia 2013
   Lipiec, rok 2010. Zaczynam przygodę w Zakopanem. Tego samego miesiąca wsiadam na rower po 13 latach przerwy. Stalowy Peugeot na Shimano, z tyłu oponka, z przodu szytka. Rower ma swoje lata ale jeździ i to całkiem nieźle. Wsiadam na niego z łezką w oku bo to w końcu na nim ścigałem się trochę za młodego. Nic nie trzeba ustawiać, pozycja przez tyle lat była nieruszona...

   Trochę kręcę z tatą po okolicznych górkach i pagórkach. Ciężko idzie, strasznie !!! Któregoś dnia jadę sam do Bukowiny Tatrzańskiej (od strony Białki). Podjazd od ronda do ronda (znany z tegorocznego i nie tylko TDP) ma 4 km. Część walę z buta i myślę sobie "co ja tutaj robię". Kilka dni później jadę drogą z centrum w stronę Kościeliska. Za Polaną Szymoszkową zaczyna się w górę. Po chwili wspinaczki znowu muszę zejść z roweru..."masakra, po co mi to było".
Takie były moje początki...

   W sierpniu wystartowałem w TDP Amatorów. Wcześniej jeździłem (czy tam trenowałem) w miarę regularnie. Trzecie miejsce w kategorii, w open pierwsza trzydziestka. Tylko 20 km z hakiem ale wynik podniósł znacznie moje morale. Podjazd do Bukowiny, o którym wspominałem wcześniej podjechałem...nie zszedłem z roweru choćby na sekundę.
Ten wynik nie poszedł w świat (i nie miał iść) ale dodał mi wiary, wiary w to, że jak to się mawia "trening czyni mistrza" i że teraz będzie już tylko lepiej.

...z tatą w dniu startu TDP Amatorów 2010

   I teraz przechodzimy do sedna...
   We wrześniu 2010 roku zaplanowałem kilka dni w rodzinnym Ozorkowie. Wcześniej dowiedziałem się o kryterium w Rybniku. Zapisałem się i pojechałem. Było mi prawie po drodze do żony i do syna :)
Ujeżdżałem w dalszym ciągu moją starą stalówkę i nie liczyłem na zbyt wiele. Chciałem się pościgać, nic więcej.
Było chłodno i pochmurno. Na miejscu poznałem Maćka z Drużyny Szpiku, której barwy reprezentowałem od niedawna. Dostałem od niego drużynowego T-shirta :)
Pamiętam jak byłem ubrany. Nowa koszulka z Allegro kupiona za bardzo dobre pieniążki, czarne spodenki 3/4 z Mike Sport, biały kask Lazer Blade (no to nie był byle jaki kask), okulary z czarnymi oprawkami (dzisiaj bym ich już nie założył raczej ale do teraz mam je w szufladzie), na butach neoprenowe, białe ochraniacze, które tez były jak nowe. Nie było aż tak zimno ale chciałem wyglądać Pro ;) Jednym słowem chciałem nadrobić wyglądem...niczym Pan Skarpeta :P

...na trasie Tour De Rybnik 2010

"Przedwojenny" rower nie stanowił dla mnie problemu mimo, że tego dnia naoglądałem się dość wielu solidnych karbonów. Wystartowałem bez kompleksów. Trochę się bałem o moją mizerną formę, moim celem było dojechanie w grupie.
Jechało mi się o dziwo bardzo fajnie. Czasami miałem łapać się za głowę, gdyż na liczniku nie schodziło poniżej 40 km/h., a ja mam się całkiem nieźle. Tak, śmiejcie się...to był dla mnie prawie kosmos.
Trzymałem się grupy. Mało tego, trzymałem się czuba bo postanowiłem...spróbować swoich sił na finiszu jak za dawnych, starych czasów. A co tam !!!
Idealnie ustawiony pędziłem na ostatnich metrach jak szalony...mega kraksa na ostatnim zakręcie...ostatnie metry nogi w kwadrat... Kilka chwil potem spiker wymienił moje nazwisko. Pokręciłem się w pobliżu linii mety i okazało się, że byłem 6-ty open i drugi w kategorii Masters 1 !!! Żebyście widzieli moją minę, jaki ja byłem szczęśliwy, że stanę na pudle :) Zadzwoniłem do żony i mówiłem jej o tym ze łzami w oczach...

...podium 2010:)

   Tak było w roku 2010. Rok później także pojechałem do Rybnika. Tyle tylko, że od kilkunastu dni mieszkałem już w rodzinnym mieście. Moja przygoda z Zakopanem się skończyła, nie miałem jeszcze pracy, dzięki zaskurniakom udało się pojechać na Śląsk. Pojechaliśmy małą wycieczką: ja, teściu i kolega. 
Dość regularne treningi i starty w wyścigach masters  pozwalały mi myśleć o tym, aby powtórzyć wynik z ubiegłego roku. Tak, plan minimum był prosty: drugie miejsce w kategorii. Rower na karbonie, osprzęt Campy :) Ten sam kask, tylko nieco oklejony czerwonymi paskami, inne buty (tym razem nie było ochraniaczy), strój Drużyny Szpiku. Pogoda wspaniała, upalnie i słonecznie.

   Tempo zawrotne. Ściganie już nieco inne (ale to w moim wykonaniu). Odważny i objeżdżony na tyle, aby próbować samemu coś tam odjechać. Kiedy już widziałem, że nic nie ugram na trasie to postanowiłem ugrać na finiszu. Z przodu dwójka śmiałków odjechała na parę sekund, nie wiedziałem o które miejsce walczę. Trzecie open było w zasięgu ręku, tylko tyle wiedziałem na bank.
Finisz był powtórką z roku ubiegłego. Bardzo dobrze ustawiony, kraksa na tym samym zakręcie...nie dałem nikomu szans :). Pierwszy z peletonu. Ostatecznie: trzeci w open i jak się później okazało drugi w kategorii Masters 1. Plan wykonany, jest pudło. Był lekki niedosyt ale i tak byłem niezmiernie happy.

...podium 2011 :)


   Teraz mały "sorprajs", bo to nie był mój jedyny start na Tour De Rybnik 2011. Postanowiłem pójść na całość i skorzystać z możliwości ścigania się z polską elitą. Dla nich ten wyścig nie był punktowany, ja miałem licencję masters, w związku z tym, przepisy pozwalały na taki manewr.
"A może to będzie jedyna taka okazja ?", pomyślałem i wystartowałem. Po wyścigu masters miałem godzinę na odpoczynek. Na starcie była nawet chwila na rozmowę z kolegą ze Społem Łódź, ówczesnym zawodnikiem BGŻ Team, Jarkiem Rębiewskim.

...tuż przed startem elity

Przyszło mi jechać z Cyckami, całym BGŻ, BDC i innymi z krajowej czołówki. Tam to dopiero była jazda. Nie wychylałem nosa. To zdecydowanie nie był mój level !!! Mimo zawrotnego tempa i konkretnych zaciągów dzielnie trzymałem się peletonu. Z przodu rozgrywały się kolarskie szachy, co rusz jakaś ucieczka, ja robiłem swoje czyli po prostu jechałem :) Jakieś dwie rundy do końca zacząłem tracić kontakt z rzeczywistością ale dalej miałem ten sam cel: dojechać w grupie. 
Na km do końca, kiedy ucieczka już pewnie dzieliła pomiędzy sobą łupy całego wyścigu, tempo było dość wolne. Cisza przed burzą czyli czary mary przed finiszem. Ja zobaczyłem luką i skoczyłem. "Raz się żyję". Na jakieś 300 metrów do mety nogi powiedziały dość !!! Minęło mnie kilkunastu (nie byłem zdziwiony)...walczyłem o 9 miejsce (8 pojechało w ucieczce), dojechałem gdzieś w połowie stawki...strasznie ujechany ale dojechałem. 78 km ze średnią ponad 44 km/h !!! To już było coś :)
A wygrał "ten" ze zdjęcia u góry...pojechał im solo na ostatniej rundzie...

Tego roku miałem okazję porozmawiać z Dyrektorem Sportowym wyścigu, Robertem i osobiście pogratulować mu wspaniałej imprezy kolarskiej :)



   I to tyle wspomnień...

   Za niespełna dwa tygodnie jadę znów do Rybnika. Rok temu się nie udało. To tutaj, u Roberta, stanąłem na podium pierwszy raz po 13 latach przerwy :) stąd mój ogromy sentyment do tego wyścigu i do tego miasta.
Inna runda (w centrum miasta) i pewnie też inne ściganie... Zobaczymy...
Plan ? Do trzech razy sztuka :) W końcu sezon jest więcej niż przyzwoity i nóżka podaje od kilku tygodni...
A na deser pojadę z elitą open (elita z lcencjami PZKol ma osobny wyścig)...a co tam...tak na dojechanie. Trzymajcie kciuki !!!


@wiki








poniedziałek, 12 sierpnia 2013
   Podczas 2-tygodniowego pobytu u rodziców w Zakopanem planowałem tylko jeden start, Tatry Tour. Szczęśliwie dla mnie wpadło coś ekstra. Podhale Tour, trzeci etap.

   Dla tych co nie wiedzą co to...
Cztery etapy, cztery czasówki. Nie są to oczywiście typowe trasy pod kozę (choć takich na starcie kilka było), jednak lemondka pewnie by się przydała (przynajmniej fragmentami).
Wszystko na trasach Podhala (okolice Rabki, Czarnego Dunajca, Spytkowic), dystanse circa 45 km, fajne (dla kogo fajne to fajne) i sztywne ścianki, przepiękne widoki, idealne niemalże asfalty, b.dobrze oznakowana trasa, sędziowie z "papierami", nagrody z podziałem na kategorie wiekowe, żarcie na mecie w ramach wpisowego...słowem, ściganko jak ta lala :)

   Pierwsza edycja odbyła się na "dziko" w roku 2011. Mieszkałem jeszcze w Zakopcu. Mimo tego tak się złożyło, że wystartowałem tylko w ostatnim, czwartym etapie. Pamiętam, że pojechałem rowerem, pamiętam, że startowało nas mniej niż pięćdziesięciu. Pamiętam, że wpisowego dałem więcej o 10 zł po to aby mieć pamiątkowy medal, którego i tak zapomniałem odebrać. Pamiętam, że była ekstra pogoda, luźna atmosfera, że nie było żadnej spiny. Pamiętam, że było ognicho i dobra kiełbacha... 11 w open byłem i chyba siódmy w M1.

   W tym roku na własne oczy przekonałem się, że impreza rozrosła się (o czym wspominał mi Piotrek Szafraniec) i to konkretnie. Mocne towarzystwo, profesjonalny pomiar czasu (bez chipów, ale bez przesady, przy czasówkach to zbyteczne), sędziowie, tam gdzie trzeba służby mundurowe...i przede wszystkim trzeba napisać o frekwencji...na trzecim etapie w Rabce Zdrój wystartowało ponad 100 osób.

   Do rzeczy... Do Rabki pojechałem rowerem, w ramach rozgrzewki. Dotarłem na godzinę przed startem. Na miejscu był już tata. Zgłosił mnie wcześniej, odebrał numer, także miałem czas aby odetchnąć.
Kilka chwil po moim przyjeździe dowiedziałem się, że startuję jako pierwszy. "Dobrze jest, będzie dodatkowa motywacja, trzeba jechać tak, aby mnie nikt nie łyknął" - pomyślałem.

Startuję kilka minut po 11 bodajże.



Idzie całkiem zgrabnie choć nie mam pojęcia jak rozkładać siły. Idę na żywioł, żadnego parcia na wynik, co ma być to będzie. Podjazd pod Bielankę idzie OK ale ten jest zdecydowanie najłatwiejszy ze wszystkich. Dojeżdżam do pewnej wioski i tutaj odpust. Jakiś miejscowy w lokalnym stroju kołuje się z lewej do prawej i odwrotnie...ostatecznie wjeżdżam prosto w niego. On ląduje jak długi na asfalcie, dostaje OPR od ślicznej :) policjantki, ja z lekka obolały jadę dalej. Po jakiś 15-tu kilometrach, tuz przed pierwszą "ścianką" łyka mnie jakiś chłopak z Nutraxx-u. Nie wiedziałem co myśleć: czy to ja jestem taki cienki czy to może on jest taki mocny. Na koło nie siadam bo wiadomo, że nie wolno. Z drugiej strony to po kiego grzyba, jadę swoim tempem. Odjeżdża mi szybko (nawet bardzo). Na zjeździe jestem tuż za nim. Odpuszczam, trzymam odpowiednią odległość. Kolejna ścianka. Znów mi odjeżdża, tym razem jego cztery litery widzę ostatni raz. Jadę swoje. Jakieś hopy, jakieś zjazdy, płaskiego jak na lekarstwo. Gdzieś po godzince jazdy znowu ta felerna wioska z odpustem. Tym razem przejeżdżam bez problemów. Po prawej wspaniałe widoki na tatry, do mety gdzieś koło dyszki. Nogi kręcą całkiem przyzwoicie.


Główna droga, w lewo. Pieniążkowice. Została jeszcze Bialanka od drugiej strony. Później już tylko cały czas delikatnie w dół do mety. Na ostatniej prostej mija mnie dwóch rywali. Jeden z nich to Wojtek Gubała z Gorlic na całkiem wypasionej kozie. Startował jakieś 8 minut o mnie..."bosze, jaki ja jestem cienki po tych górkach" - pomyślałem. Meta.



Po wszystkim idziemy na żarcie do przytulnego lokalu tuż przy wyciągu (ja, tata, Ela - znajoma taty i jej rodzice). Mega kiełbasa, zasmażana cebulka, musztarda, pieczywo, herbata...może to nie jest kolarskie żarcie ale co tam. Było pysznie :)
Zdążyliśmy zjeść i wywiesili wyniki. 31 miejsce open, siódmy w M2. Strata do zwycięzcy 13 minut z małym hakiem. Sklasyfikowanych 102 zawodników (i zawodniczek). Wynik nie był ważny :) Było fajnie, było sympatycznie...






@wiki

Copyright © ... - Black Rock Shooter - Powered by Blogger - Designed by Johanes Djogan